„STRZYGA” ADRIAN KSYCKI – FRAGMENT
POZNAŃ, 1 LUTEGO 2023 ROKU
Olek Tapik z ręką na sercu przysiągłby, że zajrzał wtedy w otchłań piekieł.
Pracował na cmentarzu Jeżyckim – zabytkowej nekropolii przy zbiegu ulic Nowiny i Szpitalnej. Był grabarzem od dziesięciu lat. Wiosną i latem lubił spacerować alejkami porośniętymi szpalerami klonów i jesionów, czuł się wtedy jak w ogrodzie. Pewnie dlatego w latach sześćdziesiątych zamierzano zmienić to miejsce w park, ale cmentarz objęto ochroną konserwatorską i plany nie wypaliły.
Tapik przychodził do roboty na ósmą, ale dzisiaj się spóźnił. To przez śnieg, który padał obficie od kilku dni. Chodniki mniej więcej odśnieżono, ale ulicami jeździło się jak w tunelach. Na cmentarzu śnieg ułożył się w okazałe wydmy. Od czasu do czasu podmuch wiatru podrywał warstwę białej szaty, rozrzucając jej kryształki między groby. Zimą cmentarz też miał swój urok.
Biuro cmentarne znajdowało się zaraz po lewej stronie głównej bramy. Do kanciapy grabarzy prowadziło osobne wejście na tyłach budynku. Tapik otrzepał buty na progu i wszedł do środka. Od razu uderzyły go ciepło z pieca kaflowego i aromat świeżo palonej kawy, która stała na stole.
Zza rogu wyłonił się kolega, nieco starszy i bardziej przysadzisty. Wypili razem kawę i zamienili kilka słów o tym, jak ohydna zima sparaliżowała miasto. A potem, tak jak wymagała tego rutyna, zapalili papierosa.
O jedenastej zaplanowano pogrzeb. Nie uśmiechało mu się odmrażać sobie dzisiaj tyłka, ale nie miał wyjścia. „Robota czekała”. Koło południa zapowiadali kolejne opady śniegu.
– Pójdę już. – Tapik wziął szpadel z rogu kanciapy. – Odgarnę śnieg, a ty dojedź do mnie ze sprzętem. Kolega w odpowiedzi uniósł kciuk.
Tapik wziął szpadel i wyszedł. Świadomie wcześniej zapiął kurtkę, wiedząc, że nie uda mu się uniknąć przeszywającego chłodu. Niebo nad drzewami zasnuły chmury o barwie ciemnej porcelany, jakby ktoś pomalował je pędzlem brudnym od białej farby. Minął grobowiec, z którego wystawały rzeźby aniołów pozbawionych rąk. Spoczywał w nim Jan Kulczyk. Jako jeden z najbogatszych Polaków zawsze wydawał mu się ekstrawagancki – nawet po śmierci. Za grobowcem ciągnęła się alejka. Śnieg chrupotał w rytm jego kroków, aż do kapliczki. Dziś odbywały się tu pogrzeby, ale Tapik pamiętał czasy, kiedy kapliczka służyła za miejsce chrztu.
Dziwne, jak życie i śmierć lubią sobie płatać figle pomyślał.
Przy kolejnym kroku jego stopa ześlizgnęła się po lodzie i stracił równowagę. Upadek był tak nagły, że nie miał szans, aby zareagować. Runął na plecy, wypuszczając szpadel, który poleciał w zaspę.
– Kurwa mać…
To był jeden z tych zimowych upadków, z których się śmiał, oglądając niegdyś Śmiechu warte z Drozdą. A teraz, proszę, „nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku”. Oprócz kopania grobu trzeba będzie posypać wszystkie alejki ziemią, a najlepiej mieszanką ziemi z solą, żeby nikt nie upadł i nie posądził ich o zaniedbanie.
Podniósł się na łokcie, podparł kolanami i wstał na proste nogi. Sięgnął po szpadel i gdy uniósł wzrok, mimowolnie spojrzał przed siebie na rząd nagrobków odchodzących na prawo od kapliczki.
– Co jest? – mruknął pod nosem.
Na tle bieli odznaczał się placek brunatnej ziemi. Zdziwił się, bo nie było to miejsce przeznaczone na wykopanie dziury. Poza tym tam już stał czyjś grób. Co więcej, był otwarty, a kamienna płyta, która powinna go przykrywać, leżała na środku alejki.
– O mój Boże… – jęknął, kiedy spojrzał do jego wnętrza. Wyciągnął komórkę i wybrał numer alarmowy.
* * *
Collegium Anatomicum znajduje się przy ulicy Heliodora Święcickiego i jest siedzibą Uniwersytetu Medycznego. Początkowo gmach miał służyć za Pałac Sztuki, podczas II wojny światowej naziści zrobili sobie tu kwaterę i skremowali ponad osiem tysięcy ludzi. Dopiero po wojnie budynek trafił w ręce medyków. To oni stworzyli tu Zakład Medycyny Sądowej, znajdujący się w trzewiach uniwersytetu.
Właśnie tam, w sali wykładowej, doktor Krystian Feusette prowadził prelekcję o przydatności antropologii sądowej w dzisiejszych czasach. Nie ulegało wątpliwości, że cieszył się sympatią studentów. Przystojny brunet z widocznymi siwymi włosami, czterdziestopięciolatek, samotny. Ale nie chodziło tylko o aparycję. Jego wykłady przypominały dyskusję równych sobie partnerów. Nie zaglądał do notatek, chodził po sali, a z jego dobrze zbudowanej sylwetki emanował entuzjazm. Zawsze z uwagą słuchał pytań i nigdy nie zawstydzał studentów, nawet w przypadku braku podstawowej wiedzy. Końcówkę wykładu poświęcał na pytania. Zrobił tak i tym razem.
Brunetka, siedząca w drugim rzędzie, podniosła rękę.
– Powiedział pan, doktorze, że nie zgadza się z określeniem „przestępca doskonały”. Dlaczego?
– Ponieważ jest to nietrafna nazwa – odparł Feusette. – Tak zwani „przestępcy doskonali” mają szczęście, bo nauki sądowe wciąż się rozwijają. Wiele spraw, które były niemożliwe do rozwiązania kiedyś, dzisiaj szybko ujrzałyby finał. Dowody w postaci badań DNA dopuszczono dopiero w połowie lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Rekonstrukcja czaszki, badania nad rozwojem larw much w zwłokach czy rozkładu ciała po śmierci to pierwsze kroki na nieznanym lądzie. Dlatego powiedziałbym, że istnieje raczej „przestępca niewykryty”.
Drzwi do sali uchyliły się z delikatnym skrzypnięciem. Feusette zerknął w tamtą stronę i zauważył policjantkę w mundurze. Kobieta uniosła dłoń w przepraszającym geście. Nie chciała przeszkodzić, ale najwyraźniej nie miała wyjścia. Stanęła w kącie sali.
Feusette skinął głową.
Kolejne pytanie zadał chłopak z burzą jasnych włosów na głowie.
– Czy znalazł pan kogoś, kogo nie dało się zidentyfikować?
Feusette zaśmiał się pod nosem.
– Rzadko znajduję kompletne szczątki. Często to jedynie fragmenty. Wtedy faktycznie trudno jest zidentyfikować właściciela, ale kości zdradzą więcej, niż mógłby to zrobić żywy człowiek. Nasze życie, wzloty i upadki, zwłaszcza upadki, pozostawiają ślady, które można odczytać długo po śmierci. Wystarczy przyłożyć ucho i słuchać szeptów zmarłych.
– Nie boi się pan, że przestępcy będą chcieli się zemścić?
To pytanie zadała rudowłosa studentka siedząca w głębi sali. Z powodu bladej skóry i tego, jak się garbiła, Feusette śmiało widziałby ją w roli antropologa sądowego. Przecież antropolodzy najczęściej pracowali w pozycji zgarbionej – jeśli nie nad zwłokami, to nad opiniami dla sądów.
– A czemu mieliby to robić?
Studentka zmarszczyła brwi.
– Pomaga pan ich złapać – odparła, jakby to było oczywiste.
– Jestem naukowcem. Moje ekspertyzy popierają lub przeczą
dowodom zebranym przez policję. Nie ode mnie zależy wynik procesu, więc nie mam się o co martwić.
– A co ze Złodziejem Czaszek? – ciągnęła rudowłosa. – Podobno na sali sądowej powiedział, że gdyby nie pan, policja nigdy by go nie złapała.
Miała na myśli złodzieja ludzkich szczątków działającego na Pomorzu, przez niektórych zwanego seryjnym, który był nieuchwytny dla policji od ponad trzech lat. Ponieważ jego charakterystycznym sposobem działania były kradzieże czaszek, media okrzyknęły go Złodziejem Czaszek. Otrzymał też przydomek „Duch”, bo nikt go nie widział, nie znał i nie mógł odgadnąć jego motywów.
– Jeśli myślicie państwo, że antropolodzy sądowi zjawiają się na miejscu przestępstwa i rozwiązują zagadki niczym Sherlock Holmes, to jesteście w błędzie.
– Nie brał pan czynnego udziału w śledztwie? – Rudowłosa nie dawała za wygraną.
– Policja poprosiła mnie o pomoc, to prawda, ale w sprawie Złodzieja Czaszek w ogóle nie ruszyłem się z naszego zakładu. Wszystko, czego potrzebowałem, wysłano mi na pocztę elektroniczną – uciął na chwilę. Na sali zapanowała cisza jak w kościele. Potem dodał: – Czy w ten sposób rozwiałem nieco mit antropologa-detektywa?
Fala śmiechu rozeszła się po sali.
– A teraz się obawiam, że muszę kończyć i wypuścić państwa na kawę. Miłego dnia.
Studenci nagrodzili go brawami, a on wrócił do katedry, żeby spakować rzeczy do torby.
– Przepraszam, doktorze – rzekła policjantka. – Podkomisarz Natalia Turkot. Komenda Miejska Policji. – Wyjęła odznakę. – Potrzebuję pana pomocy.
– Czy to pilne?
– Nie zajmowałabym panu czasu, gdyby sprawa nie była poważna – zapewniła.
Feusette spakował laptopa do torby.
– Zatem czym mogę służyć?
– Znaleźliśmy szczątki.
– To przywieźcie je tu do badania.
– To nie takie proste.
– Dlaczego?
– Nie możemy ich ruszyć.
– Czyżby zalano je betonem? – zażartował Feusette, ale Turkot nie było do śmiechu.
Większość sekcji zwłok przeprowadzał tutaj, w gmachu uniwersyteckim w Zakładzie Medycyny Sądowej. Na miejsce zdarzenia wzywano patomorfologa oraz lekarza, który formalnie stwierdzał zgon.
Feusette nie zajmował się przyczyną i sposobem śmierci, zaczynał tam, gdzie patomorfolog kończył. Jego zadaniem było odtworzenie przebiegu życia zmarłego – połączenie jego tożsamości z tym, co po nim zostało. Dlatego zwykle wkraczał jako ostatni.
Czyżby coś miało się zmienić?
– To właśnie znaleźliśmy.
Podkomisarz pokazała mu fotografię z miejsca zdarzenia.
– To nie jest naturalna pozycja ludzkiego szkieletu – stwierdził pewnie.
– Nigdy przedtem nie spotkałam się z czymś takim – przyznała policjantka. – Nie chciałabym powtórki z Pomorza.