Nazwisko kontra pseudonim, czyli wymuszone rynkiem i fantazją ludzi wygibasy autorskie
Mógłbym zacząć od jakiejś żelaznej zasady i mielibyśmy problem z głowy, prawda? Niestety na zadane mi przez Maszynę do Pisania pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Umówmy się zatem, że zdradzę część tego, co wiem, oraz zreferuję większość domysłów, a wy i tak podejmiecie słuszną decyzję sami.
Jak pisać – pod pseudonimem czy pod własnym nazwiskiem?
Dlaczego w ogóle się zastanawiamy i dlaczego nie przyjmujemy jako zasadę tego, aby ludzie podpisywali się nazwiskiem nadanym w urzędzie? Pracuję już od niemal dziesięciu lat w branży wydawniczej i widziałem sporo umów, na widok których zwłaszcza w pierwszych latach oczy ze zdumienia otwierały mi się same („to ona nie nazywa się tak, jak na okładce?”), a do tego słyszałem jeszcze więcej anegdot. Po co ludzie zmieniają nazwisko, tożsamość, płeć?
Powodów może być kilka. Wielu twierdzi, że „nazwisko musi się wyróżniać”. Autorów i autorek na rynku jest coraz więcej i każde z nich w jakiś sposób próbuje zaistnieć. Niektórym dobre nazwisko pomaga, przy czym wszystko tak naprawdę zależy od inwencji twórczej autora. Można nazywać się Wiktor Mrok i świecić nazwiskiem jedynie na okładce, a można Remigiusz Mróz i ze wsparciem działu marketingowego przerobić to na powtarzający się jak mantra slogan o najgorętszym kryminalnym nazwisku, który przyjmie się i zostanie później powtórzony w co drugiej redakcji kulturalnej w kraju.
Przesąd, według którego „zwyczajne”, popularne albo niekojarzące się z niczym szczególnym nazwiska nie przykuwają uwagi na tyle, aby dopomóc wydawcy w promocji, jest o tyle nietrafiony, że ewidentnie wystarczy napisać kilka dobrych książek, a nazwisko przestaje być problemem. Jeżeli chcecie dowodu, to zapytajcie Olgę Tokarczuk, Andrzeja Sapkowskiego czy Zygmunta Miłoszewskiego, jak nazywają się naprawdę i skąd wzięli te doskonałe pseudonimy, które od lat hipnotyzują tłumy i ułatwiają im karierę.
Wiem też, że niekiedy wydawcy namawiają autorów do przybrania pseudonimu, kiedy uznają, iż antyklimatyczne albo po prostu obiektywnie zabawne nazwisko wywrze efekt odwrotny do oczekiwanego. Pomyślcie teraz z największą ludzką sympatią i dystansem o najśmieszniejszym lub najbardziej nietuzinkowym nazwisku spośród wszystkich wam znanych (może pochodzić ono z mediów, książek czy telewizji), a potem pomyślcie, że właśnie w ten sposób ktoś miałby sygnować straszliwy horror. W takiej sytuacji znacznie lepiej nazywać się po prostu King, prawda?
Zdarza się, że autorzy przybierają pseudonimy za namową wydawcy, słuchając rad w stylu „Droga Joanne Murray, nikt nie będzie chciał czytać przygód nastoletniego czarodzieja z blizną na czole pióra kobiety, zostańmy więc przy inicjałach twoich imion”. Inni robią to, aby się sprawdzić, kiedy na przykład chcą dokonać jakiegoś zwrotu w karierze i szukają nowych wyzwań albo po prostu mają na to ochotę – patrz wspomniana J.K. Rowling pisząca kryminały pod pseudonimem Robert Galbraith, Stephen King jako Richard Bachman czy Remigiusz Mróz jako Ove Løgmansbø (czyli odpowiednio nastąpiła onomastyczna zmiana płci, tożsamości i narodowości).
Zmiana płci ze względu na gatunek to częstszy problem. Nie wszyscy mają równie klimatyczne nazwisko niczym wspomniany Wiktor Mrok albo też tak rozpoznawalne, jak niejaki Tomasz Mróz, w którego przypadku wydawca z jakiegoś powodu najsilniej na okładce eksponuje właśnie nazwisko, a nie tytuł książki. Jeden z wydawców poszedł zresztą krok dalej i określił swojego autora, Damiana Jackowiaka, mianem „Mroza młodego pokolenia”. Ciekawe swoją drogą, ilu mężczyzn w Polsce pisze literaturę obyczajową pod pseudonimem kobiecym, bo tak naprawdę, nie licząc kilku chlubnych wyjątków (na czele z Januszem Leonem Wiśniewskim), uważa się, że „obyczaj pióra mężczyzny się nie sprzeda”.
Możecie być też ghostwriterem bądź ghostwriterką i podpisywanie własnej pracy cudzym nazwiskiem jest jasno określone w umowie. Najsłynniejszy jest tu chyba przykład współpracowników Jamesa Pattersona, najlepiej zarabiającego na świecie autora, który to otwarcie przyznaje, że przy wielu powieściach on dostarcza zarys historii i opisuje główne punkty zwrotne, a resztę uzupełniają jego współautorzy czy podwykonawcy. W Polsce mniej się o tym mówi, a przecież również wiemy o kilku autorach, jak choćby o Łukaszu Orbitowskim, który nie wstydzi się przyznać (i słusznie!), że zdarzało mu się pisać teksty na zamówienie (na łamach „Polityki” kilka lat temu przyznał chociażby, że pisał nowelę dla firmy Samsung). Praca ghost writerów najczęściej jest podpisywana cudzym nazwiskiem albo też nie ma żadnego podpisu.
Bywa i tak, że autor lub autorka ze względu na charakter wykonywanej na co dzień pracy nie podpisze się prawdziwym nazwiskiem, żeby nie doprowadzać do konfliktu interesów albo by nie tracić wiarygodności klientów (patrz Paulina Świst). Pseudonim może też chronić prywatność, a doskonale wiemy, że nie wszyscy lubią się dzielić personaliami – zwłaszcza obecnie, kiedy to czasami wystarczy kogoś porządnie wyguglać, żeby wiedzieć o nim niepokojąco dużo.
Tak czy owak pseudonimy bardzo często są po prostu użyteczne, a przerabianie swojego nazwiska pod efekt może świadczyć o tym, że ktoś traktuje swoje pisarstwo jako obiekt marketingowy, zamiast skupić się na pisaniu. W wydawnictwach zaś pracują często zespoły ludzi, którzy prześwietlą wasze nazwisko na wskroś, wymienią zagrożenia i szanse, a w przypadku jakiejkolwiek kwestii problematycznej zasugerują rozwiązanie.
Dlatego gdybym miał was zostawić z jedną myślą, niech to będzie coś takiego: co do reguły niech martwią się tym wydawcy, a wam pozostaje i tak najważniejsze zadanie ze wszystkich. Napisać jak najlepszą książkę.
Adrian Tomczyk
(nazwisko, nie pseudonim)
Adrian Tomczyk – literaturoznawca i tłumacz literacki, od siedmiu lat ściśle związany z branżą wydawniczą, obecnie pracuje m.in. jako redaktor prowadzący działu literatury kryminalnej Wydawnictwa Poznańskiego i Czwartej Strony.