Liczby, kleszcze i susza
Miało być o liczbach. I będzie – odrobinkę. No właśnie, co to znaczy odrobinkę? Ile ta Suchodolska będzie przynudzała na ten beznadziejny temat? Może niech się lepiej określi: napiszę 1702 znaki o wykorzystaniu liczb w tekście, a potem przejdę do czegoś bardziej zajmującego. No dobrze, niech tak będzie.
Liczby są jak komary – suche i upierdliwe. Ale dobry dziennikarz potrafi się z nimi pobawić. Tak, żeby nie tylko dostarczyć wiedzy czytelnikowi, ale także pobudzić jego ciekawość, sprawić, by to, co mu chcemy przekazać, sobie wyobraził.
Weźmy taką liczbę – 1,5 mld użytkowników Facebooka. Nikogo to nie rusza, prawda? Ale jeśli napiszemy, że gdyby ludzie z niego korzystający stworzyli państwo, byłoby ono na pierwszym miejscu pod względem ludności na świecie, dalece przed Chinami i Indiami, a niemal trzykrotnie wyprzedzając w tej kwestii Unię Europejską, zabrzmi to już lepiej. To nie wymaga wielkiej pracy, wystarczy poszukać, pokombinować. Podobnie relacjonując, ile pieniędzy zebrano podczas jakiejś zbiórki (albo zmarnotrawiono na skutek złych decyzji), zamiast poprzestawać na samej kwocie, lepiej ją przeliczyć: ile za to dałoby się kupić autobusów czy wyprawek dla pierwszoklasistów. A może ile udałoby się wybudować ośrodków zdrowia? Wybór przelicznika należy do was.
Podobnie gdy opisujemy w tekście jakieś miejsce, niech będzie to nowo otwarty, modny pub. Jeśli napiszemy, że podczas koncertu sala była zatłoczona, nie uzyskamy oczekiwanego efektu. Natomiast gdy się nieco postaramy… Możemy napisać na przykład tak: Piętnaście stolików, które stłoczono na powierzchni niespełna 40 metrów kwadratowych, było obsadzonych ludźmi. Obsadzonych to za mało powiedziane. Dziewczyny siedziały chłopakom na kolanach (a czasem chłopcy dziewczynom), goście stali w przejściach, tłoczyli się w drzwiach. Tego wieczora w dziupli otwartej kosztem 10 tysięcy zł zgromadziło się 300 osób chcących posłuchać Głodnych Psów i wypić piwo za, bagatela, 20 zł. W powietrzu było aż gęsto od emocji i tytoniowego dymu…
Ok, z tym dymem to przesadziłam, pewnie dlatego, że naszła mnie chętka na papierosa, ale nie bierzcie ze mnie przykładu. Obiecuję, że spróbuję rzucić, ale na razie jestem na wakacjach i nie mam zamiaru sobie niczego odmawiać. Dlatego zapalę, napiję się drinka i przejdę do kolejnej kwestii, którą chciałam się dziś z wami podzielić (specjalnie nie piszę z „wami” z dużej litery, tekst to nie list do cioci, więc tego typu formy grzecznościowe są niepotrzebne, rażą, trącą minoderią – jak ktoś nie wie, co to słowo oznacza, niech sobie wygoogla). A mianowicie do tego, jak znajdować interesujące tematy. Pewnie często słyszeliście banał, że te leżą na ulicy i wystarczy się po nie schylić? Jak banalnie to brzmi, tak bardzo jest prawdziwe. Ale do rzeczy: jestem na wakacjach, w Kruklankach na Mazurach, razem ze swoim mężem i psem (pies, jaki jest, każdy widzi na moim zdjęciu profilowym, choć Ambicja już sporo urosła od tamtej sesji). I psu skończyła się niedawno ochrona przed kleszczami, a bierze na tę okoliczność specjalne tabletki, których nazwę pominę, bo mi za product placement nie płacą. Rzuciłam się więc do telefonu obdzwaniać okolicznych weterynarzy, żeby specyfik kupić. W mojej wsi (a mieszkam w Legionowie) dostępny jest w każdej lecznicy. Ale nie tutaj. „Paaani, ja tam się na takich nowinkach nie wyznaję, świnie nie potrzebują podobnych wynalazków” – usłyszałam w słuchawce podczas pierwszej rozmowy. Męski głos ze śpiewnym akcentem, facet był wyraźnie spłoszony. Kilka (no dobrze, pięć) kolejnych dialogów przebiegało według podobnego scenariusza. Wreszcie trafiłam na lecznicę w Giżycku, która miała to, co mnie i Ambie było potrzeba. Pojechałam. I czekając na swoją kolej, podsłuchałam rozmowę klientki z panią doktór weterynarii. Było o tym, że kozy mają rozwolnienie. I że źrebak, którego lekarka przyjmowała na świat, ma się dobrze. Choć nie było łatwo, a ważąca 800 kg klacz padła. Łożysko, które nie chciało się odkleić, ważyło 30 kilogramów, tyle co połowa weterynarki. Cholera, pomyślałam, całkiem inny świat, niż te gabinety, do których chodzimy, żeby leczyć nasze pieski i kotki. Przez tydzień chodziłam koło właściciela lecznicy, dr. Tomasza Ziółkowskiego, żeby zechciał ze mną pogadać. Udało się. Świetny facet. Rozmowa z nim będzie w „DGP”.
Nie, nie żal mi urlopu na pracę, bo praca to moje życie. Napędza mnie ciekawość. Gdy coś widzę, słyszę, muszę podejść i dotknąć. Pogadać. Sprawdzić. A jak już się dowiem, to szkoda by było tego nie opisać, bo dlaczego ma się zmarnować. I dlatego objeżdżając mazurskie wioski, rozmawiając z ludźmi, wpraszając się im do domów, nie mogłam przejść obojętnie wobec tematu nr 1 w ostatnich dniach, jakim jest susza i szkody, jakie z niej wynikają. Widzieliście pewnie te wszystkie mądre, gadające głowy, które pochylają się nad rolniczym cierpieniem w telewizorze. Obserwowaliście konferencje prasowe urządzane przez polityków, słuchaliście ich obietnic i krew jasna was zalewała. A ja tutaj miałam Krzyśka, który na swoich 17 hektarach nie jest w stanie utrzymać rodziny nawet w czasach urodzaju. Piłam z nim piwo, piekłam kiełbaski na skraju pastwiska. Jak tego nie wykorzystać! Wykorzystałam, a jakże. Żeby było mądrzej i niejednostronnie, musiałam oczywiście „usiąść”. Jak dziennikarz mówi, że idzie siedzieć, to nie oznacza to, iż maszeruje do paki, ale zabiera się do roboty. Obdzwania ekspertów na przykład. Albo siada i pisze. Już napisałam.
I prawdę mówiąc mam dość stukania w klawiaturę. Dlatego o innych sposobach na pozyskiwanie fajnych tematów opowiem wam następnym razem. Jeśli oczywiście chcecie.
(Mira Suchodolska prowadzi w Maszynie kursy: Dziennikarski i Pisanie Użyteczne – podstawy dziennikarstwa i pisania tekstów PR)
Przeczytaj także:
Liznąć krwi, przewrócić się o liczby