Prosta rada, której pisarze nie lubią słuchać
Ostatnio mignęło mi podczas lektury jakiejś gazety zdanie, że ludzie szczęśliwi, to ci, którzy pielęgnują rytuały. W pierwszej chwili stanął mi przed oczami Adaś Miauczyński i jego nieudolne próby utrzymania kontroli nad własnym życiem poprzez trzymanie się zaklęć i przywiązanie do rozpoczynania czynności o pełnych godzinach. Pamiętacie, drodzy pisarze i pisarki, twórcze męki filmowego bohatera, który zamierzał stworzyć wielkie romantyczne dzieło, ale rzeczywistość skrzeczała zbyt głośno? Czy co uczciwsi z Was odważą się przyznać, że cierpienia filmowej postaci bliskie są im choć w pewnym stopniu?
Nie zapamiętałam źródła cytatu, nie mogłam zatem sięgnąć po naukowe uzasadnienie tej teorii, która nie dawała mi spokoju. Im dłużej się nad nią zastanawiałam, tym bardziej mnie przekonywała. Nie bez powodu wspominam o tym w notce poświęconej walce z prokrastynacją – największym wrogiem prokrastynacji jest bowiem rytuał. Kluczem do nieprzekładania zadań na później jest ich wytrwała i konsekwentna realizacja małymi partiami. Każdego dnia. Mam tu nieładne skojarzenie ze stanem, jakiego nie dane mi było samej doświadczyć, więc przywołam tzw. „opowieści z miasta”. Klin. Mówi Wam to coś? Leczenie kaca drinkiem, prowadzące do nieprzerwanego alkoholowego rauszu. Gdyby wyobrazić sobie, że jesteście nieustająco na twórczym rauszu? Codziennie piszecie choć kilka zdań, stronę?
Prosta matematyka wskazuje, że jedna strona dziennie daje nam po roku książkę całkiem słusznej objętości. Pierwszą wersję wprawdzie, ale bez pierwszej nie byłoby nigdy tej drugiej, kolejnych, a wreszcie finalnej, czyli tej wydanej drukiem. Jeśli porównanie z klinem nie trafia do Was, odwołam się do potęgi marzeń sennych. Zdarza się Wam, że wybudzeni z miłego snu mimo najszczerszych chęci nie umiecie już do niego wrócić? Pisanie bywa doświadczeniem na pograniczu transu. Przerwijcie ten trans na dzień a z pewnym wysiłkiem uda Wam się ponownie w niego wejść. Wyobrażenie ludzkich losów, o których opowiadacie będzie nadal świeże. Przerwijcie na dwa dni, a okaże się, że dopadną Was wątpliwości (na etapie redakcji wręcz niezbędne, ale teraz, gdy powstaje pierwsza wersja, są śmiertelnym wrogiem), po tygodniu leżakowania Wasza historia będzie mieć sto możliwych wariantów, a Wy będziecie rozważać (nie daj Boże zamęczając tym znajomych), który z nich zasługuje na rozwinięcie na piśmie. Jeśli przez miesiąc plik pozostanie nieotwarty, impuls, który pierwszego dnia zagonił Was do biurka zgaśnie, a historia prawdopodobnie przestanie Was obchodzić.
Nie chcę przez to powiedzieć, że pisanie to wyścigi, nie trzeba się wcale spieszyć, to nie konkurs na najszybciej napisanego gniota. Jedni piszą wolno, inni szybko. Jedni z większą, inni z mniejszą trudnością wyrażają się na piśmie. Poważam namysł nad słowami. Przychodzi na niego czas na końcowym etapie. Zbytnie cyzelowanie zdań prowadzi do zniechęcenia. Objętości nie przybywa, maleje za to wiara, że kiedykolwiek skończymy. Dlatego jestem wielką zwolenniczką czteroetapowej metody powstawania powieści – namysłu, pisania tzw. pierwszej wersji, odpoczynku od pisania po skończeniu pierwszej wersji i redakcji książki w wersji, którą prześlemy do wydawnictwa.
Znane mi są dwie podstawowe metody ustalenia trybu pracy – można ustawić licznik czasu – niech będzie to pół godziny o stałej porze, kiedy piszemy. Zdziwicie się, jak wielu z Was przekroczy zakładany czas. Drugi sposób – to określenie liczby znaków na każdy dzień. W jednym z kolejnych wpisów przybliżę Wam programy ułatwiające prace nad tekstem – np. Skrivener lub Celtx. Przy liczeniu znaków łatwo niestety ulec pokusie pisania byle czego, żeby tylko wyrobić normę. Programy dla pisarzy nieco niwelują to ryzyko, ponieważ monitorują także inne wskaźniki tekstu, poza jego objętością. Nadal jednak jestem zdania, że lepiej jest usiąść i napisać słaby tekst, który prawdopodobnie z książki wyleci, niż nie napisać nic. Fragment dziś napisany może nieoczekiwanie poprowadzić nas ku nowym fabularnym rozwiązaniom.
Rytuał codziennego pisania powinien być oczywisty jak codzienne mycie zębów. Jednak jeśli ktoś nie jest w stanie siadać do pracy każdego dnia, niech znajdzie sposób na własny rytuał. Ale przede wszystkim niech odpowie sam sobie, czy na pewno mu zależy? Znam takiego, któremu zależy – pracuje przy kuchennym stole w nocy od 1-5 nad ranem. Znam taką, której zależy, wstaje o piątej rano i pisze przed odprowadzeniem dziecka do przedszkola i wyjściem do biura. Sukces przyjdzie sam. Do najwytrwalszych. W kolejnym wpisie podzielę się radami jak przygotować się, zanim usiądziemy do pisania, żeby najefektywniej wykorzystać poświęcony tej czynności czas. Zastanowimy się zatem po co, dla kogo, o czym pisać i skąd brać pomysły.
Przeczytaj także inne wpisy Aliny Krzywiec.
Sztuka rozmowy, czyli o tym jak dialogować
Pisanie powieści jako wewnętrzna podróż
Podstawy pisania, czyli rzecz o unikaniu błędów
Dlaczego pisarze powinni czytać książki?
Literackie ampery i volty, czyli kilka słów o napięciu
Noworocznie, czyli o czym warto pamiętać podchodząc do pisania
Wyzwanie, czyli jak pisać o miłości i seksie
Pięć rzeczy nie tylko o pisaniu, których kursanci dowiadują się na kursie
Okiem wydawcy, czyli lekcja rynku dla piszących – część 1
Okiem wydawcy, czyli lekcja rynku dla piszących – część 2
Jak napisać scenę jazdy samochodem?
Negatywny bohater, to nie znaczy zły człowiek
Uwięzieni – bohaterowie w trudnych okolicznościach
Magda
15 marca 2016 at 18:59Świetny wpis – taki dla każdego, nie tylko dla pisarzy. Ja co prawda nie myślę o książce, ale chcę pisać artykuły o ziołach i ich zdrowotnych właściwościach. Bardzo kiepsko mi to idzie póki co… Ciągle znajduję wymówki…. Ten blog to dla mnie wartościowa grupa wsparcia. Dziękuję!
Alina Krzywiec
20 marca 2016 at 13:02Zdrowotne właściwości ziół to ciekawy temat. Przy okazji zareklamuję pięknie wydany album jednej z kursantek Maszyny, Katarzyny Matosiuk, pt. “Ziołowe skarby natury”. Może posłuży jako inspiracja. Pozdrawiam i życzę wytrwałości :).
Maciek
16 marca 2016 at 13:29Codzienne pisanie, to bardzo dobra metoda. Sam stosuję. Piszę przed wyjściem do pracy. Codziennie rano. Na początku było to jedynie 5-10 minut. Stopniowo czas się wydłużał. W marcu mija mi trzy lata, jak wprowadziłem tę metodę. Piszę co najmniej godzinę dziennie. Zdążyłem napisać i wyrzucić do kosza dwie pierwsze wersje książki. A obecnie kończę wreszcie tę właściwą. Najlepsze jest to, że kiedy przychodzi właściwa godzina, nie zastanawiasz się czy ci się chce pisać czy nie… po prostu to robisz.
Alina Krzywiec
20 marca 2016 at 13:06Bardzo dziękuję za ten komentarz. Udały się Panu dwie trudne rzeczy – systematyczna praca i wyrzucanie tekstu do kosza. O tej drugiej napiszę niebawem. Tymczasem pozdrawiam i przesyłam wyrazy uznania :).