Strych, zdun i Proust
„Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia” – was też tak wkurza to hasło?! Czy naprawdę nie wystarczy już czegoś bardzo, bardzo chcieć i to się spełni?
A jednak, zmęczona już własnym narzekaniem na wypalenie zawodowe, co rok powracającym pytaniem mojego szefa „Gdzie widzisz siebie za pięć lat?” – tuż przed moimi czterdziestymi trzecimi urodzinami klikam w ikonkę ZAPISZ SIĘ przy kursie „Odważ się napisać swoje zdanie”. Stacjonarnie, z Justyną Sobolewską jako prowadzącą, w pierwszy grudniowy weekend, w Warszawie.
W piątek poprzedzający kurs zapewniam jeszcze wikt w postaci zupy pomidorowej na rosole dla mych porzucanych na dwa dni dzieci. Korzystam z uprzejmości męża, który bohatersko wstaje o trzeciej nad ranem, by podrzucić mnie na wrocławski dworzec i wyruszam w tę podróż. Podróż po realizację marzenia, karmionego słyszanymi czasem pochlebnymi opiniami na temat swoich wypracowań, wpisów, a nawet podsumowań nudnych korporacyjnych spotkań w pracy.
W stolicy pragnę tryskać energią i kreatywnością, w drodze słucham więc jedynie spokojnego głosu Joanny Chmury w jej cyklu Don’t hate. Meditate. I rzeczywiście budzę się prawie na miejscu.
Niestety, kiedy zbieram się już do wyjścia z autobusu, ulegam pokusie, by złapać szybki update, co w sieci słychać. I tak, gdzieś między Lotniskiem Chopina a Warszawą Zachodnią, trafiam na wpis Małgorzaty Halber na facebooku: „…to zabawne, ale nie trzeba być wybitnym pisarzem, żeby móc mówić o sobie, że jest się pisarzem, to jest kurwa zawód, jak zdun, a nie jakiś status prestiż i siedzenie obok Prousta”. No i masz! Nie żebym zaraz obok Prousta się rozsiadała, albo o genialnym, acz nieco późnym debiucie marzyła, ale jednak… człowiek rzuca na szalę swe frustracje, wiedziony bliżej nieokreśloną wizją zamiany excela na łamy prasowe, czas weekendowy poświęca, a tu ci taka Halber i, że zdun!
Nie daję się zrazić jednym wpisem. W sobotni poranek wjeżdżam na szóste piętro kamienicy na Chmielnej, pokonuję ostatnie schodki na poddasze i wkraczam do Strychu Na Wróble. Ściana wieńcząca dość długi korytarz wejściowy niemal cała obklejona jest frontową stroną Gazety Wyborczej z 2013 roku. Na niej uśmiechnięty uroczo znany aktor i wymowny nagłówek: ,,Dorociński: Strych Na Wróble zmienił moje życie na lepsze”. Ha! A więc jednak!
Grupa liczy osiem osób. Mamy się przedstawić, powiedzieć, co czytamy i czego po kursie oczekujemy. Mam totalną pustkę w głowie i kiedy przychodzi moja kolej, z trudem przypominam sobie ostatnio przeczytaną „Piaskową Górę” Joanny Bator. Większości przywoływanych przez innych, w tym prowadzącą, nazwisk autorów i tytułów książek nie znam. Skrzętnie je wszystkie notuję. Początkowo dominuje myśl, że wszyscy pozostali czytają więcej i są tu bardziej na miejscu. W miarę upływu dnia czuję, że jest mi w tym miejscu i z tymi ludźmi zaskakująco dobrze. Pijemy kawę (póki jej starcza), słuchamy fragmentów odczytywanych przez prowadzącą tekstów. Rozmawiamy. O pisarskich debiutach, presji drugiej książki, szczególnie, gdy debiut był udany. O feminizmie, dobrych serialach, stand up’ie i najlepszych inspiracjach z życia codziennego wziętych. Pierwszy dzień zajęć mija szybko i kończy się zadaniem napisania choćby wstępu lub dowolnego fragmentu felietonu na kolejny dzień.
Sobotnie popołudnie i wieczór mijają pod znakiem nerwowego poszukiwania tematu. Świadomość, że może nim być wszystko, a jednym z lepszych wstępów jest scenka z życia lub dobry cytat, sprawia, że spacer po Krakowskim Przedmieściu jest wyczerpujący. W głowie przerabiam dziesiątki zdarzeń z własnego życia, a jednocześnie podsłuchuję rozmowy mijających mnie ludzi. Do hotelu wracam zmęczona. Co ja właściwie tutaj robię? I nim w pełni to sobie uświadamiam, o tym właśnie zaczynam pisać.
W niedzielę wstaję wcześniej, bogatsza w jeszcze jedną nauką z dnia poprzedniego, że warto zapisywać wszystko, co do głowy przyjdzie w czterdzieści minut tuż po wybudzeniu, a nuż będzie to coś genialnego. Martwię się tylko, żeby jakiś „seks ostry jak chili’’ jak w jednej z książek Bator z tego nie wyszedł. Wszak te pierwsze minuty mogą być jeszcze podświadomie inspirowane snami. Snów zazwyczaj nie pamiętam, więc i tych erotycznych wykluczyć nie mogę. Czytam, co napisałam, w pośpiechu zjadam jajecznicę w hotelowej restauracji i spacerem wracam do Strychu.
Oczekiwanie na swoją kolej, żeby odczytać tekst, stresuje mnie do tego stopnia, że nie zważając na nasilający się u mnie ostatnio introwertyzm, wyrywam się jako trzecia.
Czytam, a serce wali mi jak młot. Kiedy kończę, a uśmiechnięta Justyna kwituje, że jest dobrze, jedynie za dużo imiesłowów, czuję się jakbym właśnie dostała nominację do Paszportów Polityki. Reszta grupy też daje pozytywny feedback. Tekstów pozostałych słucham niemal na haju. Kilka z nich jest tak błyskotliwych i zabawnych, że nagradzamy je gromkimi brawami.
Wieczornym Flixbusem do Wrocławia wracam może nie bliżej Prousta. Ale bliżej siebie na pewno.
Aleksandra Augustynowicz
fot. pixabay